piątek, 2 grudnia 2011

O Królowej Małgorzacie zerkającej z lodówki


93

„- Pij!
Małgorzacie zakręciło się w głowie, zachwiała się, ale puchar dotykał już jej warg, a czyjeś głosy – nie mogła się zorientować czyje – szeptały jej do uszu:
- Proszę się nie bać królowo... Proszę się nie bać, królowo, krew dawno już wsiąkła w ziemię. Tam, gdzie ją rozlano, dojrzewają już winne grona.”

Synchroniczności świata nie przestaną mnie bodaj zadziwiać. Jeden z ostatnich weekendów przypomniał mi o istnieniu pewnej magicznej księgi. Przypomnienie było dość inspirujące, na tyle, że kilka kolejnych dni upłynęło mi na wpatrywaniu się w jakże barwną jej ekranizację. Skończyłam i ze swą nieodłączną walizką wsiadłam do drugiego domu sponsorowanego przez PKP. Stację dalej naprzeciwko mnie usiadła dawno nie widziana znajoma. Trzymała właśnie tę księgę i zaczęła się rozwodzić nad przyczynami sięgnięcia po nią. Abstrahując na moment od książki, mam co jakiś czas wrażenie, że pewne idee bombardują mnie swoją obecnością, czy to przez osoby, przedmioty, obrazy i słowa, ciągle powracające i przypominające o swej obecności. Czasem aż strach otworzyć lodówkę. Też tak macie?

Ale wracając do meritum: „Mistrz i Małgorzata”. Czytana w liceum, nie z musu, a z chęci, jako, że na liście lektur obowiązkowych nie była. Znajomej z pociągu nie podejrzewałabym, że księga się jej spodoba (sama była zdziwiona), siebie, licealistki – katoliczki, również nie. Próbuję sobie przypomnieć, co takiego wówczas mnie w „Mistrzu...” urzekło. Magiczność świata przedstawionego na tle szarości trójwymiarowego miasta typowego modernizmu? Przemiana Małgorzaty w damę o szlachetnym sercu, dumie i odwadze by być wolną? Uroczy kot Behemot i szarmancki Woland, tak różni od obrazu smołą i siarką pachnącego? Cóż, nic z tego z perspektywy czasu nie wydaje się być przystające do obrazu mnie, który zapamiętałam, czy ideałów, które chciałam uczynić swoimi. Mogłabym tak dumać nad przeznaczeniem, ukutym przez tajemne siły, na które wpływu, mimo chęci, nie mamy, które wypełnić się musi. „Krew dawno już wsiąkła w ziemię. Tam, gdzie ją rozlano, dojrzewają już winne grona.” Nie bardzo skłonna jestem wierzyć w siedzących na szczytach gór tajemnych mistrzów, brodatych starców siedzących na chmurach, czy jakiekolwiek byty siedzące gdziekolwiek, których nie widziałam, nie słyszałam, nie dotknęłam. Niemniej synchroniczności i zadziwiająco spójne scenariusze, które wydawały się absurdalne na pierwszy rzut oka, wciąż wprawiają mnie w zdumienie.

To, co mnie w liceum urzekło w „Mistrzu i Małgorzacie” jest niestety nie do odtworzenia, jako, że pamięć krótka i wybiórcza. A co takiego widzę tam teraz... Jest to pejzaż wielowątkowy. Mogłabym pójść za wątkiem najbardziej widocznym, dotyczącym relacji między państwem a jednostką, wolnością słowa. Mogłabym pójść za nicią Wolanda, jako maestra dżentelmena, o iście rycerskich cechach. Mogłabym rozwodzić się nad granicami wyobraźni i problemem jej realności. Pójdę jednak tendencyjnie i jako kobieta poświęcę kilka zdań nad wychwaleniem kobiety. Małgorzata, która nauczyła się latać. Mieszczanka, jakich wiele, tkwiąca w bezpiecznym związku z bezpiecznym zapleczem materialnym. Jak wiele z nas śni o lataniu... jak niewiele ma odwagę wzlecieć ponad przeciętność, którą same sobie starannie budujemy, w którą dzień po dniu starannie staramy się wpasować i w końcu uczymy się wierzyć, że jest spełnieniem naszych marzeń. Co tak naprawdę jest iluzją? Bezpieczny schemat związku aż-śmierć-nas-nie-rozłączy z bonusem domu, samochodu i zestawu stereo, czy sen o tym, że bierzemy miotłę i przez komin wymykamy się ku księżycowi? Wolne, choć niepewne ile właściwie mil jest do księżyca i czy starczy nam siły, by tam dolecieć. Chyba między wierszami czuć, co uważam za iluzję. Dlatego pokochałam obraz Małgorzaty, jako realizacji tego szalonego potencjału, kobiety, która odważyła się być królową. Bułhakow świadomie, bądź nie, idealnie, jak dla mnie, zrównoważył szaleństwo z odpowiedzialnością, wolność z poczuciem obowiązku, radość z bólem. Królowa Małgorzata uczy się wyzwolenia z własnych granic, poczucia własnej wartości, uczy się wolności i dumy. I pięknie łączy to w jeden, spójny obraz z doświadczaniem bólu, niewygody, nudy i kilku innych, jakże istotnych dodatków do królowania. Królowanie nie polega li tylko na przyjemności, jakże łatwo o tym zapomnieć. Tym bardziej królowanie samemu sobie, nad samym sobą, nad swoim wyśnionym życiem.

„W ogóle niech mi będzie wolno poradzić pani, Małgorzato, niech się pani nigdy niczego nie boi. To rozsądne.” Nie bójmy się marzyć, śnić i wplątywać w niełatwe sytuacje. Nierozsądnie byłoby przespać życie. I tym optymistycznym truizmem...


93 93/93
A.

niedziela, 8 maja 2011

Księgi Bestii

93!

"Nikt z nas nie potrafi odczytać tekstu, nawet ja"

Sięgnęłam właśnie na półkę (wyłania się z tego bloga obrazek, jakobym nic innego nie czyniła) i wyciągnęłam pewną zakurzoną książkę. "Księgi Bestii czyli eseje filozoficzne Aleistera Crowleya". Wygląda koszmarnie. Przybrudzona, pognieciona, posklejana... czyli w sposób widoczny czytana a nie tylko przeczytana. Była to bowiem pierwsza książka wujka C w moim księgozbiorze. Trafiła tu z babskiej ciekawości.

W zasadzie historia jej trafienia jest podobna w swej wymowie do historii spotkania Crowleya przez Arnolda Crowthera. Jak to przeczytać możemy u Doreen Valiente w "Rebirth of Witchcraft", Crowther będąc dnia pewnego na imprezie, przedstawił się jako magik. Na co pewna prominentna pani z okrzykiem oburzenia spytała: "nie jesteś chyba tym okropnym człowiekiem?!". Arnold, mając zapewne w sobie nieźle rozwinięty pierwiastek kobieco-ciekawski, postanowił sprawdzić, za kogo został wzięty. Tak właśnie Arnold Crowther, iluzjonista poznał Aleistera Crowleya, maga. Następnie, pisząc już na zupełnym marginesie, poznał ze sobą Crowleya i Gardnera, co stanowi jeszcze barwniejszą opowieść.
 
Ale do rzeczy. Trzymając wspomnianą książkę zasiadłam na kanapie i zamiast sprawdzić to, co sprawdzić miałam, zatopiłam się we wspomnieniach. Było to kilka lat temu, kiedy usłyszałam wymawiane ze zgrozą nazwisko czarnego maga, okultysty, szarlatana, który pozbawił życia (sic!) tysiące niewinnych dzieci. Rozbudziło moją ciekawość, jakim to sposobem w XX wiecznej Europie pozwolono chodzić wolno wcielonemu diabłu. I sprawdziłam. Przeczytałam i zakochałam się. W poczuciu humoru, elokwencji, inteligencji, a przede wszystkim w wielkim sercu tego człowieka. Stał się jedną z jaśniejszych gwiazd na firmamencie nieba moich inspiracji.

Kontynuując te ekshibicjonistyczne zapiski, zaraz za esejami sięgnęłam naturalnie po inne dzieła sygnowane nazwiskiem A.C. Żadnej z nich (dostępnych wówczas w Polsce) nie zrozumiałam. Na czele z Liber AL vel Legis.  Była dziwna, obca, zupełnie niepodobna do czegokolwiek, co zdarzyło mi się czytać. Jednocześnie miała w sobie coś przyciągającego. Przeczytałam raz, drugi, trzeci, pięćdziesiąty i... odłożyłam do szafy na kilka lat, stwierdzając, że nijak nie rozumiem, co autor miał na myśli. Treść wyskoczyła sama, nieintencjonalnie, jednak w najbardziej adekwatnym momencie. Aż usłyszałam dźwięk kliknięcia, jakby śrubki wskoczyły na swoje miejsce i maszyna mogła ruszyć z miejsca. Był to zimny poranek grudniowy. Ciekawe gdzie bym teraz była, gdyby nie ten moment. I gdyby nie "Księgi Bestii", książka, od której zapaliło się moje niebo, dzięki której płonie teraz nieporównywalnie większą ilością gwiazd, moich własnych, prywatnych ludzi - inspiracji. Ciekawe, czy to przypadek, czy przeznaczenie...

"I nikt nie potrafi opatrzyć go komentarzem poza mną samym."

93 93/93
A. 

czwartek, 28 kwietnia 2011

Guia espiritual

93

Dawno nie byłam tak zaskoczona. Gdyby kilka miesięcy temu ktoś powiedział mi, że zrobię zakupy w księgarni chrześcijańskiej, a następnie czytać będę z wypiekami na twarzy, wyśmiałabym. A jednak, stało się.
Przyczyną stał się Miguel de Molinos, kapłan, teolog, mistyk chrześcijański, żyjący w XVII wieku. Jak to zwykle bywa z mistykami - wywrotowcami, nie są zbyt kochani przez władzę / opinię publiczną. Takoż i nasz Miguel zmarł dzięki niezastąpionej Inkwizycji. Na szczęście zdążył podzielić się swoją mądrością.
Czytam i nie mogę wyjść z podziwu. Przekaz jest nadzwyczaj prosty, a jakże trafny. Co więcej uniwersalny. Nie zdołał się przykurzyć przez wieki, z dziecinną wręcz łatwością można go przetłumaczyć na pojęcia, którymi operujemy w naszym systemie. Niezależnie od tego, jakiż to system. Wykreślmy słowo 'Bóg', jeśli nas drażni, wstawmy cokolwiek: HGA, Jaźń, Potwora Spagetti... Zamieńmy słowo 'modlitwa', jeśli słowa nie uznajemy, na 'medytacja', lub jakiekolwiek pasujące do słownika, którym operujemy. Po uczynieniu powyższego wciąż zbieram szczękę z podłogi, że można tak jasno, prosto, precyzyjnie, bez zbędnych sofizmatów i udziwnień przekazać ISTOTĘ praktyki.
Słowem najważniejszym dla de Molinosa jest 'cisza'. W zasadzie w tym jednym słowie można przekazać jego myśl. "Modlitwa ciszy pomoże ci w tym wejściu w siebie, czy też 'zanurzeniu się' w sobie. W ten sposób milczenie i obecność Boga bedą ci się mogły objawiać w coraz większym stopniu. (...) To miejsce ciszy i bezpieczeństwa będzie dla ciebie jak twierdza, która będzie cię chronić także po powrocie do twojego codziennego zycia." Prawda, że proste? "Usiądź tylko, zamilknij i pozwól sobie na nieczynienie niczego, tak by twoja dusza mogła znaleźć swój własny początek i dotknąć go." Prawda, że adekwatne? "To, co będzie się dziać w twojej duszy można opisać jako przygotowanie się do przyjmowania poprzez rezygnację. (...) W ten oto sposób otrzymany dar stanie się twoim obowiązkiem." Komentarz raczej zbędny. I dalej tym wzorem.
Podczas czytania całości brzęczał mi z tyłu głowy jeden, nieco bardziej współczesny, cytat:
"Długoś Mnie szukał; takeś gnał, iż nie mogłem się z tobą spotkać. O głupcze najdroższy! jakąż przykrością dni swe na dodatek ukoronowałeś. Teraz jestem z tobą; nigdy nie opuszczę twego istnienia".
Lege! Judica! Tace!

93 93/93
A.

czwartek, 24 lutego 2011

Wicca na polskim podwórku

93

Pierwsza książka o wicca, której autorką jest polska wiccanka, doczekała się materializacji. Idea stała się drukiem. Oto jest, trzymam w garści i przeglądam... obiecaną recenzję zamierzając uskutecznić.

"Wicca. Religia czarownic dla tych, którzy chcą wiedzieć i zrobić pierwszy krok, by doświadczyć"
Agnieszka Mojmira Antonik

Peany pochwalne na cześć Autorki pozwolę sobie pominąć. Choć niewątpliwie się należą. Wspomnę tylko, że Autorką jest droga memu sercu Siostra-w-Czarownictwie. Byłyśmy inicjowane do tego samego kowenu, tej samej linii. Różnica polega na tym, że ona kontynuuje szkolenie a ja poszłam nieco inną dróżką. Ale do rzeczy...

Nie oceniaj książki po okładce, mawiają. Jednak nie wspomnieć o okładce, nie sposób. Jest dość, hmm nazwijmy to - nie w moim guście. Uważam, że projektanta tejże, oraz osobę odpowiedzialną za papier, przez który całość wygląda, jak drukowana na domowej drukarce, powinni humanitarnie zutylizować. Dla dobra ludzkości. Tyle mam do powiedzenia na temat formy. Formy, która miała spory potencjał. Oczyma wyobraźni widzę wydanie albumowe, w twardej oprawie, nie bijącej po oczach okładce, na kredowym papierze... Bo treść jest warta takiej oprawy.

Autorka, już na wstępie zastrzega, że treść jest jej prywatną wariacją na temat wicca. Gdyż inaczej pisać się o niej nie da. Cytuje też naszą wiccańską babcię (osobę, która inicjowała naszego inicjatora) Vivianne Crowley:
"Jedynym poprawnym sposobem pisania o wicca jest pisanie o niej z własnej perspektywy. Każda bowiem książka o wicca może być jedynie wyrazem sposobu jej widzenia poprzez pojedynczą kapłankę lub kapłana, który o niej pisze."
W taki też sposób napisana jest ta książka. Kojarzy mi się z obrazem. Formy, treści, rzeczy, wspólne dla rzeczywistości, będące ramą i płótnem, posplatane zostały osobistą wizją, intuicyjnym spojrzeniem, osobistym wzorem i kolorem farb.

Zacznijmy od ramy i płótna. Dla kogo może być przydatne? Uważam, że dla osób, które właśnie zaczynają interesować się czarownictwem, którym kiełkować zaczyna myśl, czy to przypadkiem nie dla nich. Książka napisana jest prosto, jasno, bez zbędnych na tym poziomie zawoalowań. Nie udało mi się doszukać istotnych błędów rzeczowych ani logicznych. A lubię takie wyszukiwać. (Jeśli miałabym się na siłę czepiać, wspomniane jest, że nauka przedinicjacyjna musi trwać rok i jeden dzień. Tu się odezwało moje "ale", jednak w dalszej części doczytałam, że okres ten może zostać skrócony, więc "ale" ucichło). Nic straconego, doczytam dokładniej, może jednak uda mi się coś znaleźć. Dalej co do treści: Nie spodziewajcie się tam znaleźć niczego, czego byście nie znaleźli w innych dostępnych miejscach. To po co kupować? Bo jest ułożone czytelnie, napisane jasno, skomponowane rzetelnie.

Co do farb natomiast. Autorka pomalowała swoje płótno w sposób zaskakująco (tak właśnie, zaskakująco) skromny. Nie ma tu żadnej bufoniady, żadnego podkreślania zajebistości swojej osoby, żadnego "wiem, ale nie mogę powiedzieć bo jestem Inicjowana - przez widocznie duże I). Dobrze, bobym się tylko zirytowała. Tak, jak irytowało mnie przed moją inicjacją do wicca, tak irytuje mnie teraz. Nie możesz powiedzieć? Omiń zgrabnie temat, zamiast co drugie zdanie o tym wspominać. W tejże książce nie dostajemy Tajemnicą po oczach. Dostajemy za to spory ładunek emocjonalny z szczerym przymróżeniem oka. Obecny jest dystans w stosunku do samej siebie i osobiście ważnych idei. Dystans nie przekłada się na chłód, gdyż spomiędzy wierszy przebija ciepło, jakim Autorka darzy swoich bogów i swoją religię.

Reasumując, książkę polecam każdemu, kto zaczyna interesować się pogaństwem, czarownictwem, wicca i zastanawia się, czy to dla niego, czy może niekoniecznie. Każdemu, kto potrzebuje podstawowych informacji z czym i jak to jeść, od czego zacząć i w którym kierunku zwrócić wzrok. Każdemu, kto chce poczuć klimat, w jakim zanurzone są współczesne czarownice.
Komu książkę odradzam? Każdemu, kto poluje na wyjawione Tajemnice przez duże T. Każdemu, kto szuka głębokich rozważań filozoficznych, na temat np istoty i natury bytów niematerialnych. Każdemu, kto szuka sensacji, zdjęć tajemnych orgii, czy sekretnego całowania diabła w tyłek. Nic takiego tu nie znajdziecie.
Dla tych, którzy czekają, aż książka ukaże się szerokiemu gronu, np w sieci Empik, i doczekać się nie mogą, aby spojrzeć na zawartość: krótko o historii, ekspresowy przegląd tradycji, rzut oka na mitologię, podstawowe gadżety szanującej się czarownicy, z czym zjeść otwarty rytuał i jak go doprawić... to wszystko i trochę więcej znajdziecie w środku. Miłej lektury wszystkim czarownicom, chcącym być czarownicami, lubiącym czarownice... i nie oceniajcie tej książki po okładce, w polskim języku ukazało się bowiem niewiele rzeczy o podobnej tematyce na przyzwoitym poziomie. Jeśli wyłączymy tłumaczenia to... chyba żadna poza tą właśnie.

93 93/93
A.

sobota, 5 lutego 2011

Thelema na obcasach

93

Wykąpana, z maseczką na twarzy i świeżo pomalowanym pazurem, z capuccino o smaku amaretto, zadowolona z leniwej soboty, zasiadłam na kanapie z Phyllis Seckler. Jako, że dobrnęłam już do połowy postanowiłam na chwilę Phyllis posadzić obok i skrobnąć krótką recenzję.

"The Thoth Tarot, Astrology, & Other Selected Writings" technicznie składa się (pomijając listy z samej swej natury subiektywne i osobiste) z kwestii technicznych. Astrologia to nauka dość ścisła. Plus całe tony odniesień do kabały, w tym gematrii, ową ścisłość powinno pogłębiać. Mimo to, gdybym nie znała autora, prawdopodobnie spytałabym, czy to pisała kobieta. Nie zrozumcie mnie źle. Używając słowa "powinno" nie twierdzę, że tej ścisłości w książce brakuje, czy jeszcze gorzej, jest w jakiś sposób chaotycznie napisana, albo najgorzej jest jednym wielkim błędem logicznym. Nie. Z moim skromnym jak na razie zasobem wiedzy żadnych uchybień tego typu nie dostrzegam. Ukłony dla Soror Meral za zasób posiadanych informacji, którymi potrafiła żonglować w sposób fenomenalny. A jednak nie jest to podręcznik tarota ani astrologii. Jest szalenie subiektywnym wglądem w motywy działania, aspiracje, duszę człowieka, gdzie tarot (to akurat często spotykane), astrologia (rzadziej, ale jednak) czy nawet gematria (to już wg mnie nowość) są narzędziami w poznawaniu tychże. Mam wrażenie olbrzymiego zasobu wrażliwości, matczyności i zarazem seksowności spoglądającej na mnie spomiedzy wierszy. I tak naprawdę nie bardzo wiem, jak to wrażenie przelać na klawiaturę, aby było wiadomo, o co mi właściwie chodzi.

To moje "nie bardzo wiem jak" chyba zabiło całą recenzję, więc zmienię subtelnie temat. Może nikt nie zauważy.

Często spotykanym stereotypem jest rozróżnienie: Wicca to religia dla subtelnych kobiet a thelema dla twardych facetów. ^^ (W tym wypadku, przynajmniej na małym podwórku mi znajomym, stereotyp kształtuje rzeczywistość, nie zaś rzeczywistość stereotyp) Aby, równie subtelnie, nawiązać do pierwotnego tematu, pozwolę sobie poprzeć tę tezę zdaniem Phyllis. W wywiadzie załączonym w wyżej wymienionej książce odpowiadając na zdziwienie Heather Des Roche (Bill has told me that 49 percent of the National O.T.O. body membership is female. Most people are suprised to hear this. Everywhere I go people seem to think the O.T.O. is a 'boys' club'") odpowiada:

"No, it isn't. Women don't understand their importance. (...) Look what happens in the Mass. It's the woman who's being put on the top of the world and he worships. She is the voice of Nuit; she always has been."

Jest tam dużo obszerniejsze wyjaśnienie. Kto chce, ten na pewno dotrze do tegoż wywiadu. Myślę, że możemy uogólnić zdanie o "boys' club" z O.T.O. na całą thelemę. W części dalszej Soror Meral wyjaśnia, dlaczego postrzeganie Nurtu może być takie właśnie. Thelema to wymagające zwierzę. Wymaga sporych nakładów czasu i energii, aby nie było kolejną pustą łatką. Wymaga Pracy. A z tym u współczesnej kobiety ciężko. Zajęte są jednoczesną pracą zawodową, prowadzeniem domu, wychowywaniem dzieci... a doba ma tylko 24 godziny i trzeba się jeszcze wyspać po drodze. Związki partnerskie to stosunkowo nowe pojęcie...

Temat roli kobiety i mężczyzny w thelemie i życiu w ogóle, jest niewątpliwie pasjonujący. Moja teoria jest w trakcie konstrukcji. Co wynika z natury, co z uwarunkowań kulturowych, czy i w jakim stopniu te uwarunkowania są pozytywne, na ile i czy powinny zostać przemodelowane... kiedy już dojdę do jakichś wniosków nie omieszkam się podzielić.

Tymczasem wracam do lektury, czekam na zamówione "Wormwood Star: The Magickal Life of Marjorie Cameron" i rozważam zapolowanie na "Jane Wolfe: The Cefalu Diaries" oraz "Lunar and Sex Worship" Idy Craddock. 

93 93/93
A. 

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Guru poszukiwany

93

Założenie podstawowe: książka jest lustrem (czy człowiek też?). Zobaczysz w niej jedynie idee, które już są tobą. Lub wręcz przeciwnie, są zaprzeczeniem twojego obrazu ciebie. Czy Wszechświat śni tym sposobem życiem ludzi? Czy realizujemy różne potencjały dla wyczerpania potencjału potencjałów? Dla pełności snu Wszechświata? ("Wszystkie kategorie przestały obowiązywać, nawet nie kwestionowane nigdy przez Masocha i Sade'a rozróżnienie o kapitalnym znaczeniu — między sci-fi a literaturą poważną" Czy kategorie istnieją, czy są naszym wyśnionym narzędziem niezbędnym w tym miejscu snu wszechświata do poznawania nie-siebie?).
Na Illuminatus! natknęłam się jakieś 3 lata temu. Utknęłam w połowie. Mówiąc prosto i ordynarnie było zbyt pojebane jak na moje możliwości. Stwierdzam, że przez te 3 lata zrobiłam niebywały postęp w pojebaności własnej, gdyż obecnie jestem powieścią zachwycona. Czy to kilka kroków w kierunku mądrości, szaleństwa, czy jest to wszystko jedno, nie wiem.

Zatem teraz, coż zobaczyłam w tym krzywym zwierciadle. Ktoś mi kiedyś powiedział (w zasadzie słyszałam to kilka razy), że mam problem z autorytetem. Było to wynikiem zbyt może bezpośrednio wypowiedzianego 'non serviam'.  Ma rację, mam, z tym, że nie koniecznie w ten sposób, w jaki sądzi, że mam. Mam spore zapotrzebowanie na własnego, prywatnego Hagbarda. Podążanie czyimś tripem jest o wiele łatwiejsze, niż wypracowywanie własnego. Gdyby tak raczył wyleźć z książki i kopnąć we właściwym kierunku. 

„— Prawda — zgodził się Hagbard. — Chciałem sprawdzić, czy wolisz ufać własnym zmysłom czy raczej takiemu Urodzonemu Przywódcy i Guru, jak ja. Uwierzyłeś własnym zmysłom i zdałeś test. Moje sztuczki to nie jakieś żarty, przyjacielu. Ktoś, kto tak jak ja, posiada geny dominujące i pirackie pochodzenie, musi się bardzo natrudzić, żeby nie zostać jakimś przeklętym autorytetem.”
 Hagbard na powrót chowa się miedzy kartki a ja wracam do swojego ekshibicjonizmu. Któż to kiedyś powiedział, aby zabić Buddę, gdy się go spotka? Czy też był Buddą, którego należy zabić? 
Jestem tylko jajkiem, ale się leczę. No dobrze, przypuśćmy, że to, o czym dziś piszę nie jest kompletną bzdurą. Czy da się być swoim własnym Buddą? Czy należy go wówczas zabić? Pod warunkiem, że Budda będzie rzeczownikiem. Zarówno do zewnętrznych, jak i wewnętrznych Hagbardo - Buddów ważna wydaje się być czasownikowość i znak zapytania w miejsce kropki. Kropka jest śmiercią czasownika. Ja, mi, mój, moje, mnie, swój, swoja, swoje, siebie, sobą, mną... niby proste i jasne, wynikające nie z analiz i przemysleń a z jakiejś arcytajemnej warstwy pierwotności. Czym właściwie jest 'Ja'? Biegam po pustych pokojach umysłu szukając gospodarza. Czyzby nie było go w domu? - A kto prowadzi poszukiwania? - pyta Padre Pederastria. Kto udziela odpowiedzi? Kobieta, Polka, Liberał… co zostanie po zdarciu tego wszystkiego i czy w ogóle taką operację da się przeprowadzić? Czy da się wyselekcjonować, wydestylować czyste Ja? Czym będzie? Potencjałem? Czy realizacją? Czy jedno wyklucza się z drugim? Ta notka to jeden cholerny znak zapytania i brak Hagbarda, żeby odpowiedział. Hagbard może odpowiedzieć Hagbardowi, ja – sobie. Może to źle postawione pytanie, może zupełnie nieadekwatne, niepotrzebne, szkodliwe wręcz? Może to próba wydostawania gęsi z butelki przy jednoczesnej próbie nie zbicia butelki? Zostaw gęś, sama wylezie. Kto karmi gęś? Dosyć. Pozwól jej frunąć.

93 93/93
A. 

sobota, 15 stycznia 2011

Tyś jest Bogiem... wszyscy razem jesteśmy.

93

Świeżo po lekturze "Obcego w obcym kraju" Heinleina mogę rzec, że jest to jedna z lepszych powieści, jakie przewinęły się przez moje rączki. Gdyby przewinęła się przez nie kilka lat wcześniej, zapewne wywołała by małą (a może nie tak małą) rewolucję w mojej głowie. A może nie, bo nie miałam jeszcze wtedy zwyczaju (nad którym pracuję od stosunkowo niedawna) odkładania oceny na później, kiedy już obmacam nową ideę ze wszystkich stron, sprawdzę jak działa i co by mogło wyniknąć, gdyby ją uznać... Nie, kilka lat temu strzeliłabym fochem i przystawiła pieczątkę z napisem "bzdura" dlatego, że nijak nie da się przypiąć do tego, co przyzwyczaiłam się uznawać za "prawdę" (konia z rzędem temu, kto mi w końcu poda przekonującą definicję prawdy. Dodam, że Arystoteles mnie nie przekonał).
Co zatem stawia tę książkę tak wysoko w moim subiektywnym rankingu powieściowym? Akcja jest dość dobra, płynna i spójna, ale raczej nie o nią tu chodzi. Nie chodzi również o marsjan, nimfy, lewitacje, teleportacje ani syntetyczne steki wieprzowe. Przedstawione między wierszami akcji idee stanowią sedno sprawy (niby oczywiste, ale o ilu powieściach można powiedzieć to samo?). Puenta jest prosta, oczywista i tak jasna, że 93% ludzi przystawi pieczątkę z napisem "bzdura". Kochajcie się ile wlezie, dzięki temu dostąpicie boskości. Cóż za... herezja ^^ Herezja do kwadratu. Raz: namawia do 'zdrady', która oczywiście prowadzi do wszelkich nieszczęść spotykających nieszczęsnych ziemian. Dwa: człowiek jest li tylko człowiekiem, Bóg jest Bogiem. Meszanie tych pojęć prowadzi do wszelkich nieszczęść, jakie spadły na nieszczęsnych ziemian. Tak, teiści żyjący w ściśle monogamicznych związkach są nieprawdopodobnie spełnionymi, szczęśliwymi i przyjaznymi ludźmi. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. To przecież 95% Polaków. Dobrze, dość sarkazmu. Teraz poważnie, co mi się tak niesamowicie spodobało w idei łażącej nago komuny zapewniającej się wzajemnie o grupowej miłości i boskości? Prostota. Heinlein obnażył (razem z bohaterami swojej powieści) kilka fiksacji leżących u podstaw naszej paranoicznej kultury. Powrócił raz jeszcze do mocno już sfatygowanego mitu o pewnym drzewie, wężu i dwójce ludzi. Wkładał i zdejmował im listek figowy i sprawdzał, co się będzie działo. Zdjęcie (a zatem zgrokowanie ich funkcji) kilku warstw listków skutkowało mu uproszeczeniem, oczyszczeniem, rozświetleniem (które w tej sytuacji są synonimami) relacji człowiek - człowiek, człowiek - grupa. To zaś z kolei prowadziło do kolejnego cudownie prostego wniosku: tworzymy cholernie pięknego Boga objawiającego się w Połączeniu. Łączmy się zatem ze wszystkim jak najpełniej, grokujmy bez granic, tworząc obraz Boga pełniejszym z każdym naszym działaniem. Nie oczekujmy, że ktoś zrobi to za nas. Sami musimy się uprościć, zdjąć narosłe przez eony blokady, zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Marsjan mówiących nam o tym było już kilku. Moglibyśmy w końcu któregoś wysłuchać.
Niech więc będzie nam dany oczyszczający śmiech, miłość bez granic i dążenie do zgrokowania pojęcia boskości. Z dyscypliną jako podstawą dzieła. Idę uczyć się marsjańskiego. ;)
Z wodnobraterskimi pozdrowieniami,
93 93/93
A.

czwartek, 6 stycznia 2011

Gwiazdozbiory

93

Już na wstępie wypada mi przeprosić potencjalnych Czytaczy za ilość ekshibicjonistycznych, osobistych, a co za tym idzie, dla postronnych zapewne niezrozumiałych treści zawartych w poniższej notce. Mottem jej niech będzie samaelowy tekst poniższy :

Further I am on my way
The sky is brighter, the stars are closer
My empire is made of fire
With desire, I'm burning away...

Wyobraźmy sobie przestrzeń. Bezgraniczną ekstazę światła. Wczujmy się w sytuację. Bądźmy tą przestrzenią i krzyczmy z zachwytu. Jest to bowiem najpiękniejszy z możliwych obrazów. To, co stanowi o tym pięknie kryje się jednak wewnątrz. Jeśli podejdziemy trochę bliżej okaże się, że bezgraniczne światło to nieskończona ilość punktów światła. Istnieją niezależnie, każda niepowtarzalna w swym pięknie, każda na swój sposób doskonała. Tańczą wokół siebie, wpadają na siebie, wytyczają pozornie chaotyczne wzory orbit. Podejdźmy jeszcze bliżej. Zobaczmy gwiazdę, która zderza się z gwiazdą. Ujrzyjmy towarzyszący temu rozbłysk światła, który sprawia, że żadna z nich nie będzie już tożsama z poprzednim obrazem siebie. Jest to przyczyna mojej miłości do idei gwiazdozbiorów i koncepcji tożsamości ujętej w formę czasownika. Nieustanne zderzanie się, import i eksport idei, wpadanie na gwiazdy-inspiracje i bycie inspiracją dla innej gwiazdy, jakżesz cudowna to idea przestrzeni. Zaprawdę powiadam Wam: uczyncie każdy dzień swojego życia świętem z tego prostego powodu, że dane jest Wam doświadczyć prostego faktu istnienia, stawania się, wytyczania swojej orbity, bycia koniecznym elementem nieskończoności. Wznieśmy toast za życie, każde, absolutnie każde zdarzenie i zderzenie konstytuujące nasze "Ja". Za inspirację do stawania się dziękuję każdej napotkanej gwieździe mojego rozszerzającego się gwiazdozbioru... w wolności, miłości i pięknie.

Jako powyzej, tak i poniżej motto:
Come on and rise...
Free your soul
Catch the dream
Where we all shine...
Stand as you are
And let it begin
The reign of light

93 93/93
A.