sobota, 15 stycznia 2011

Tyś jest Bogiem... wszyscy razem jesteśmy.

93

Świeżo po lekturze "Obcego w obcym kraju" Heinleina mogę rzec, że jest to jedna z lepszych powieści, jakie przewinęły się przez moje rączki. Gdyby przewinęła się przez nie kilka lat wcześniej, zapewne wywołała by małą (a może nie tak małą) rewolucję w mojej głowie. A może nie, bo nie miałam jeszcze wtedy zwyczaju (nad którym pracuję od stosunkowo niedawna) odkładania oceny na później, kiedy już obmacam nową ideę ze wszystkich stron, sprawdzę jak działa i co by mogło wyniknąć, gdyby ją uznać... Nie, kilka lat temu strzeliłabym fochem i przystawiła pieczątkę z napisem "bzdura" dlatego, że nijak nie da się przypiąć do tego, co przyzwyczaiłam się uznawać za "prawdę" (konia z rzędem temu, kto mi w końcu poda przekonującą definicję prawdy. Dodam, że Arystoteles mnie nie przekonał).
Co zatem stawia tę książkę tak wysoko w moim subiektywnym rankingu powieściowym? Akcja jest dość dobra, płynna i spójna, ale raczej nie o nią tu chodzi. Nie chodzi również o marsjan, nimfy, lewitacje, teleportacje ani syntetyczne steki wieprzowe. Przedstawione między wierszami akcji idee stanowią sedno sprawy (niby oczywiste, ale o ilu powieściach można powiedzieć to samo?). Puenta jest prosta, oczywista i tak jasna, że 93% ludzi przystawi pieczątkę z napisem "bzdura". Kochajcie się ile wlezie, dzięki temu dostąpicie boskości. Cóż za... herezja ^^ Herezja do kwadratu. Raz: namawia do 'zdrady', która oczywiście prowadzi do wszelkich nieszczęść spotykających nieszczęsnych ziemian. Dwa: człowiek jest li tylko człowiekiem, Bóg jest Bogiem. Meszanie tych pojęć prowadzi do wszelkich nieszczęść, jakie spadły na nieszczęsnych ziemian. Tak, teiści żyjący w ściśle monogamicznych związkach są nieprawdopodobnie spełnionymi, szczęśliwymi i przyjaznymi ludźmi. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. To przecież 95% Polaków. Dobrze, dość sarkazmu. Teraz poważnie, co mi się tak niesamowicie spodobało w idei łażącej nago komuny zapewniającej się wzajemnie o grupowej miłości i boskości? Prostota. Heinlein obnażył (razem z bohaterami swojej powieści) kilka fiksacji leżących u podstaw naszej paranoicznej kultury. Powrócił raz jeszcze do mocno już sfatygowanego mitu o pewnym drzewie, wężu i dwójce ludzi. Wkładał i zdejmował im listek figowy i sprawdzał, co się będzie działo. Zdjęcie (a zatem zgrokowanie ich funkcji) kilku warstw listków skutkowało mu uproszeczeniem, oczyszczeniem, rozświetleniem (które w tej sytuacji są synonimami) relacji człowiek - człowiek, człowiek - grupa. To zaś z kolei prowadziło do kolejnego cudownie prostego wniosku: tworzymy cholernie pięknego Boga objawiającego się w Połączeniu. Łączmy się zatem ze wszystkim jak najpełniej, grokujmy bez granic, tworząc obraz Boga pełniejszym z każdym naszym działaniem. Nie oczekujmy, że ktoś zrobi to za nas. Sami musimy się uprościć, zdjąć narosłe przez eony blokady, zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Marsjan mówiących nam o tym było już kilku. Moglibyśmy w końcu któregoś wysłuchać.
Niech więc będzie nam dany oczyszczający śmiech, miłość bez granic i dążenie do zgrokowania pojęcia boskości. Z dyscypliną jako podstawą dzieła. Idę uczyć się marsjańskiego. ;)
Z wodnobraterskimi pozdrowieniami,
93 93/93
A.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz