poniedziałek, 31 stycznia 2011

Guru poszukiwany

93

Założenie podstawowe: książka jest lustrem (czy człowiek też?). Zobaczysz w niej jedynie idee, które już są tobą. Lub wręcz przeciwnie, są zaprzeczeniem twojego obrazu ciebie. Czy Wszechświat śni tym sposobem życiem ludzi? Czy realizujemy różne potencjały dla wyczerpania potencjału potencjałów? Dla pełności snu Wszechświata? ("Wszystkie kategorie przestały obowiązywać, nawet nie kwestionowane nigdy przez Masocha i Sade'a rozróżnienie o kapitalnym znaczeniu — między sci-fi a literaturą poważną" Czy kategorie istnieją, czy są naszym wyśnionym narzędziem niezbędnym w tym miejscu snu wszechświata do poznawania nie-siebie?).
Na Illuminatus! natknęłam się jakieś 3 lata temu. Utknęłam w połowie. Mówiąc prosto i ordynarnie było zbyt pojebane jak na moje możliwości. Stwierdzam, że przez te 3 lata zrobiłam niebywały postęp w pojebaności własnej, gdyż obecnie jestem powieścią zachwycona. Czy to kilka kroków w kierunku mądrości, szaleństwa, czy jest to wszystko jedno, nie wiem.

Zatem teraz, coż zobaczyłam w tym krzywym zwierciadle. Ktoś mi kiedyś powiedział (w zasadzie słyszałam to kilka razy), że mam problem z autorytetem. Było to wynikiem zbyt może bezpośrednio wypowiedzianego 'non serviam'.  Ma rację, mam, z tym, że nie koniecznie w ten sposób, w jaki sądzi, że mam. Mam spore zapotrzebowanie na własnego, prywatnego Hagbarda. Podążanie czyimś tripem jest o wiele łatwiejsze, niż wypracowywanie własnego. Gdyby tak raczył wyleźć z książki i kopnąć we właściwym kierunku. 

„— Prawda — zgodził się Hagbard. — Chciałem sprawdzić, czy wolisz ufać własnym zmysłom czy raczej takiemu Urodzonemu Przywódcy i Guru, jak ja. Uwierzyłeś własnym zmysłom i zdałeś test. Moje sztuczki to nie jakieś żarty, przyjacielu. Ktoś, kto tak jak ja, posiada geny dominujące i pirackie pochodzenie, musi się bardzo natrudzić, żeby nie zostać jakimś przeklętym autorytetem.”
 Hagbard na powrót chowa się miedzy kartki a ja wracam do swojego ekshibicjonizmu. Któż to kiedyś powiedział, aby zabić Buddę, gdy się go spotka? Czy też był Buddą, którego należy zabić? 
Jestem tylko jajkiem, ale się leczę. No dobrze, przypuśćmy, że to, o czym dziś piszę nie jest kompletną bzdurą. Czy da się być swoim własnym Buddą? Czy należy go wówczas zabić? Pod warunkiem, że Budda będzie rzeczownikiem. Zarówno do zewnętrznych, jak i wewnętrznych Hagbardo - Buddów ważna wydaje się być czasownikowość i znak zapytania w miejsce kropki. Kropka jest śmiercią czasownika. Ja, mi, mój, moje, mnie, swój, swoja, swoje, siebie, sobą, mną... niby proste i jasne, wynikające nie z analiz i przemysleń a z jakiejś arcytajemnej warstwy pierwotności. Czym właściwie jest 'Ja'? Biegam po pustych pokojach umysłu szukając gospodarza. Czyzby nie było go w domu? - A kto prowadzi poszukiwania? - pyta Padre Pederastria. Kto udziela odpowiedzi? Kobieta, Polka, Liberał… co zostanie po zdarciu tego wszystkiego i czy w ogóle taką operację da się przeprowadzić? Czy da się wyselekcjonować, wydestylować czyste Ja? Czym będzie? Potencjałem? Czy realizacją? Czy jedno wyklucza się z drugim? Ta notka to jeden cholerny znak zapytania i brak Hagbarda, żeby odpowiedział. Hagbard może odpowiedzieć Hagbardowi, ja – sobie. Może to źle postawione pytanie, może zupełnie nieadekwatne, niepotrzebne, szkodliwe wręcz? Może to próba wydostawania gęsi z butelki przy jednoczesnej próbie nie zbicia butelki? Zostaw gęś, sama wylezie. Kto karmi gęś? Dosyć. Pozwól jej frunąć.

93 93/93
A. 

sobota, 15 stycznia 2011

Tyś jest Bogiem... wszyscy razem jesteśmy.

93

Świeżo po lekturze "Obcego w obcym kraju" Heinleina mogę rzec, że jest to jedna z lepszych powieści, jakie przewinęły się przez moje rączki. Gdyby przewinęła się przez nie kilka lat wcześniej, zapewne wywołała by małą (a może nie tak małą) rewolucję w mojej głowie. A może nie, bo nie miałam jeszcze wtedy zwyczaju (nad którym pracuję od stosunkowo niedawna) odkładania oceny na później, kiedy już obmacam nową ideę ze wszystkich stron, sprawdzę jak działa i co by mogło wyniknąć, gdyby ją uznać... Nie, kilka lat temu strzeliłabym fochem i przystawiła pieczątkę z napisem "bzdura" dlatego, że nijak nie da się przypiąć do tego, co przyzwyczaiłam się uznawać za "prawdę" (konia z rzędem temu, kto mi w końcu poda przekonującą definicję prawdy. Dodam, że Arystoteles mnie nie przekonał).
Co zatem stawia tę książkę tak wysoko w moim subiektywnym rankingu powieściowym? Akcja jest dość dobra, płynna i spójna, ale raczej nie o nią tu chodzi. Nie chodzi również o marsjan, nimfy, lewitacje, teleportacje ani syntetyczne steki wieprzowe. Przedstawione między wierszami akcji idee stanowią sedno sprawy (niby oczywiste, ale o ilu powieściach można powiedzieć to samo?). Puenta jest prosta, oczywista i tak jasna, że 93% ludzi przystawi pieczątkę z napisem "bzdura". Kochajcie się ile wlezie, dzięki temu dostąpicie boskości. Cóż za... herezja ^^ Herezja do kwadratu. Raz: namawia do 'zdrady', która oczywiście prowadzi do wszelkich nieszczęść spotykających nieszczęsnych ziemian. Dwa: człowiek jest li tylko człowiekiem, Bóg jest Bogiem. Meszanie tych pojęć prowadzi do wszelkich nieszczęść, jakie spadły na nieszczęsnych ziemian. Tak, teiści żyjący w ściśle monogamicznych związkach są nieprawdopodobnie spełnionymi, szczęśliwymi i przyjaznymi ludźmi. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. To przecież 95% Polaków. Dobrze, dość sarkazmu. Teraz poważnie, co mi się tak niesamowicie spodobało w idei łażącej nago komuny zapewniającej się wzajemnie o grupowej miłości i boskości? Prostota. Heinlein obnażył (razem z bohaterami swojej powieści) kilka fiksacji leżących u podstaw naszej paranoicznej kultury. Powrócił raz jeszcze do mocno już sfatygowanego mitu o pewnym drzewie, wężu i dwójce ludzi. Wkładał i zdejmował im listek figowy i sprawdzał, co się będzie działo. Zdjęcie (a zatem zgrokowanie ich funkcji) kilku warstw listków skutkowało mu uproszeczeniem, oczyszczeniem, rozświetleniem (które w tej sytuacji są synonimami) relacji człowiek - człowiek, człowiek - grupa. To zaś z kolei prowadziło do kolejnego cudownie prostego wniosku: tworzymy cholernie pięknego Boga objawiającego się w Połączeniu. Łączmy się zatem ze wszystkim jak najpełniej, grokujmy bez granic, tworząc obraz Boga pełniejszym z każdym naszym działaniem. Nie oczekujmy, że ktoś zrobi to za nas. Sami musimy się uprościć, zdjąć narosłe przez eony blokady, zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Marsjan mówiących nam o tym było już kilku. Moglibyśmy w końcu któregoś wysłuchać.
Niech więc będzie nam dany oczyszczający śmiech, miłość bez granic i dążenie do zgrokowania pojęcia boskości. Z dyscypliną jako podstawą dzieła. Idę uczyć się marsjańskiego. ;)
Z wodnobraterskimi pozdrowieniami,
93 93/93
A.

czwartek, 6 stycznia 2011

Gwiazdozbiory

93

Już na wstępie wypada mi przeprosić potencjalnych Czytaczy za ilość ekshibicjonistycznych, osobistych, a co za tym idzie, dla postronnych zapewne niezrozumiałych treści zawartych w poniższej notce. Mottem jej niech będzie samaelowy tekst poniższy :

Further I am on my way
The sky is brighter, the stars are closer
My empire is made of fire
With desire, I'm burning away...

Wyobraźmy sobie przestrzeń. Bezgraniczną ekstazę światła. Wczujmy się w sytuację. Bądźmy tą przestrzenią i krzyczmy z zachwytu. Jest to bowiem najpiękniejszy z możliwych obrazów. To, co stanowi o tym pięknie kryje się jednak wewnątrz. Jeśli podejdziemy trochę bliżej okaże się, że bezgraniczne światło to nieskończona ilość punktów światła. Istnieją niezależnie, każda niepowtarzalna w swym pięknie, każda na swój sposób doskonała. Tańczą wokół siebie, wpadają na siebie, wytyczają pozornie chaotyczne wzory orbit. Podejdźmy jeszcze bliżej. Zobaczmy gwiazdę, która zderza się z gwiazdą. Ujrzyjmy towarzyszący temu rozbłysk światła, który sprawia, że żadna z nich nie będzie już tożsama z poprzednim obrazem siebie. Jest to przyczyna mojej miłości do idei gwiazdozbiorów i koncepcji tożsamości ujętej w formę czasownika. Nieustanne zderzanie się, import i eksport idei, wpadanie na gwiazdy-inspiracje i bycie inspiracją dla innej gwiazdy, jakżesz cudowna to idea przestrzeni. Zaprawdę powiadam Wam: uczyncie każdy dzień swojego życia świętem z tego prostego powodu, że dane jest Wam doświadczyć prostego faktu istnienia, stawania się, wytyczania swojej orbity, bycia koniecznym elementem nieskończoności. Wznieśmy toast za życie, każde, absolutnie każde zdarzenie i zderzenie konstytuujące nasze "Ja". Za inspirację do stawania się dziękuję każdej napotkanej gwieździe mojego rozszerzającego się gwiazdozbioru... w wolności, miłości i pięknie.

Jako powyzej, tak i poniżej motto:
Come on and rise...
Free your soul
Catch the dream
Where we all shine...
Stand as you are
And let it begin
The reign of light

93 93/93
A.